Jeśliby połączyć na powrót resztki trzech filarów stojących
w wodach Wetlinki, nieopodal nieistniejącej wsi Jaworzec, której ostatni
mieszkańcy od ponad sześćdziesięciu pięciu lat stopniowo spływają wodami
gruntowymi od leżącego pięćdziesiąt metrów dalej wzgórza, gdzie wypełniają dół,
wykopany i zakopany przez ludzi z pukawkami i łopatkami, do strumienia, w
którym chłodzę stopy, most wbijałby się prosto w strome urwisko brzegu; a na co
komu taki most?
Tuż przy ujściu małego strumyczka, Kobylskiego, biegnącego
tu od Wschodu, przecinającego chwilę wcześniej pas zwyczajnej przycmentarnej
roślinności z żałobnym barwinkiem w ilości estetycznie przesadnej, a w
porach, gdy drzewa po zachodniej stronie dają już znośny cień, napełniający się
tajemniczą brunatną barwą, leży pokaźny kręgosłup, jak mi się zdaje, zbyt mały
na krowi, całkiem świeży: jego biel pozostawia wciąż wiele do życzenia, a
spomiędzy kręgów, jak mech ze skalnych zagłębień, wystają poczerniałe resztki
żywej tkanki. Ale most był dalece wyższy niźli te resztki, droga wszak wiodła
tych, którzy, jadąc tu z Kalnicy nie chcieli jechać dalej na Łuh, albo tych,
którzy jadąc tu z Łuha nie wybierali drogi na Kalnicę i skręcała na Wschód
przez garb na żelbetowych nogach nad całkiem rwącym, zwłaszcza wiosną, nurtem pięknego
dopływu Solinki, by po drugiej stronie pozwolić każdemu zostać powitanym przez dziś
może wciąż jeszcze świętą kapliczkę sprzed ponad dwustu lat, stojącą na
szczycie kilkumetrowego brzegu. Teraz
drogę ze schroniska, które stoi tu ledwie jakieś trzydzieści lat, a właściwie
jej ostatni etap stanowi ujście owego małego strumyczka; pochylił się nad nim
nieskuteczny, żywy, brzozowy szlaban, królowa absurdu wśród tutejszych drzew w
dziedzinie stosunku pozycji do żywotności: pomimo swojej dosłownej i pełnej
horyzontalności jest to najpiękniej zielone drzewo w zasięgu mojego wzroku. Potężny
buk nad kapliczką jest całkiem suchy, co, uwzględniając fakt, że jest największą
rośliną nad brzegiem w promieniu kilkuset metrów, stanowi ciężką przeciwwagę
dla dowcipnej brzozy, jednak zarys żelaznego krzyża u jego trzonu dodaje mu
ducha.
Pod prąd przemieszczają się po dnie larwy chruścików,
szukając miejsca na budowę swych pustelni, które zrobią z tego, co żywe lub
martwe pływa w wodzie albo osiadło na dnie, a czego tak znacznie więcej jest teraz,
w maju, niż we wrześniu, kiedy woda zdąży już do czysta wypłukać po zimie
koryto, ludzi jest znacznie mniej, w chłodnym, spokojnym nurcie królują ukleje,
kuszące by łapać je tylko dla zabawy, a słońce tak nie męczy do nieprzytomności.